czwartek, 28 sierpnia 2014

"W otchłani" - Beth Revis

Nowy świat. Nowe życie. Druga szansa. Co Ty na to? Chciałbyś rzucić wszystko, co masz teraz, zostawić Ziemię, dotychczasowe życie, uwolnić się od poznanych tutaj ludzi i obudzić się w innym miejscu? Zacząć wszystko od nowa. Gdzieś indziej, z kimś innym. Ale z bagażem doświadczeń, z nabytą już wiedzą. Co powiesz na ponowne narodziny? Tyle że już nie będziesz rozpoczynał drugiej egzystencji jako niemowlak, zostaniesz taki jak teraz, świadomy, wyuczony. Będziesz mógł na nowo wybudować swoje życie, tym razem panując nad nim bardziej niż wcześniej. Decydujesz się więc zostawić wszystkich, których kochasz, wszystko, co kiedykolwiek Cię zraniło na rzecz nowego miejsca, życia, ludzi? Nikt nie będzie Ci obiecał, że tam będzie lepiej. Może być gorzej. Ryzykujesz to, co masz?

"Wspomnienia zawsze niszczą koszmary."

Rodzice Amy mają odegrać bardzo ważną rolę w przyszłości nowego świata. Muszą się zamrozić na trzy stulecia i osiedlić nową planetę. Amy ma wybór - dać się zamrozić i żyć w przyszłości z rodzicami, albo zostać z ciocią i wujkiem, u boku swojego chłopaka. Decyduje się porzucić wszystko w zamian za nowe życie tam, daleko, miliony kilometrów świetlnych od Ziemi. Jednak ktoś ją wybudził. Szybciej niż powinien... 

Na "W otchłani" miałam ogromną chęć od bardzo dawna. Intrygował mnie opis i niesamowicie pochlebne recenzje, więc zrobiłam wszystko, by zdobyć tę pozycję. W końcu się udało i zaczęłam czytać i... rozczarowanie. Wielkie, pulsujące pod skórą i ściskające za gardło rozczarowanie... 

Zacznę od pomysłu, który wydawał się naprawdę dobry. Ciekawy, oryginalny i przyciągający. To własnie od niego najwięcej oczekiwałam; miałam nadzieję, że pisarka wykreuje i pociągnie całą historię w cudowny sposób, sprawiając, że nie będę mogła się oderwać od czytania. Niestety to były złudne nadzieje. Pomimo iż pomysł autorki miał ogromny potencjał - statek, zamrożenie, nowa planeta - to jego wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Pani Beth nie wciągnęła mnie w swoją historię od pierwszych stron, ba!, nawet nie udało jej się to w połowie. Rozdziały okazały się bardzo nużące, a mnie, jako czytelnikowi, kiepsko szło 'wpicie' się w historię Starszego i Amy. Nie potrafiłam odnaleźć się w przedstawionej rzeczywistości. A szkoda. Bo gdyby tylko pisarka lepiej poprowadziła swoją wyobraźnie, powstałaby naprawdę świetna książka.

Nużące momenty. Niestety było ich tutaj sporo; wiele razy ziewałam podczas czytania i pocierałam oczy, chcąc jak najszybciej skończyć tę powieść. Gdyby chociaż pojawiła się akcja i zaskakujące zwroty wydarzeń, wtedy zdecydowanie przyjemniej czytałoby się "W otchłani". Ale w tym przypadku kilka niewyjaśnionych morderstw i ich tajemniczość nie przyciągnęły mnie na tyle, abym z niecierpliwością goniła kolejne rozdziały. Kłamstwem jednak byłoby gdybym stwierdziła, że cała książka nudziła. Bywały chwile, kiedy całkowicie wczytywałam się w losy Amy i Starszego, kiedy zagadka, jaką musieli rozwiązać zaciekawiła na tyle, że znalazłam swoją propozycję mordercy. I wiecie co? Zgadłam. Bynajmniej nie jestem z siebie zadowolona. Zadanie, by odgadnąć sprawcę całego zamieszania powinno należeć do bohaterów. Miałam być zaskoczona! Moim zadaniem było wydobycie z  gardła  pełnego niedowierzania krzyku, gdy sprawa wyszła na jaw. Zamiast tego pozostało mi zrezygnowane potrząśnięcie głową. Możliwe, że gdybym miała za sobą mniejszy bagaż przeczytanych książek, nie odgadłabym mordercy. Może "W otchłani" to idealna powieść dla tych, którzy jeszcze niewiele pozycji z tego gatunku przeczytali? 

Bohaterzy, eh, kolejny minus. Amy to siedemnastolatka, która ma pewne problemy z utrzymaniem emocji na wodzy. Zarzuty i oskarżenia wylatują z jej ust niczym pociski. Może i ma do tego prawo - w końcu oddała całe swoje życie, by żyć z rodzicami na nowej planecie, a nie sama w metalowej puszce z ludźmi, którzy mają ją za dziwoląga. Jednak mimo to nie polubiłam jej. Starszy to już lepiej wykreowana postać, ale niekiedy miałam wrażenie, że zachowuje się dziecinnie i jest bardzo niezdecydowany. Ale nie wiem, czego się spodziewałam po szesnastoletnim przyszłym przywódcy. Także i jego nie darzyłam sympatią. Jedyną charakterystyczną postacią był tutaj Najstarszy. I Harley. Aczkolwiek nie mieli dużej roli w tej historii. A szkoda.

"W otchłani" bardzo mnie rozczarowało. Spodziewałam się świetnej książki, a dostałam przeciętniaka z dobrym, aczkolwiek niewykorzystanym pomysłem. Także nie polecam ani nie odradzam. Nie wiem również czy warto sięgać po kolejną część. Doradzicie?

"Lepiej kochać i stracić miłość, niż nie kochać wcale."

sobota, 23 sierpnia 2014

"Morze spokoju" - Katja Millay

Niebo. Raj. Niebiosa. Przetraw to słowo, wypowiedz głośno, postaraj sobie je wyobrazić, te literki układające się obok siebie, tworzące jedno, logiczne słówko o niemal nielogicznym znaczeniu. Czym jest Niebo? Bynajmniej nie chodzi tutaj o bezkresne błękitne morze zasłane chmurami nad nami. Mam na myśli Raj, miejsce, gdzie podobno idziemy po śmierci. Nikt nie wie, czym jest, jak ono wygląda, co tam się robi. Ilu ludzi na świecie, tyle może być teorii Raju. Mówią, że Niebo to miejsce, gdzie nie mamy formy, gdzie panuje dobroć i wszechogarniające szczęście. Gdzie dusza lekka jak chmurka pełna spokoju i nieskończoności trwa, smakując wieczności. Wniosek: Niebo to nic przyziemnego. Nic. A może to błędna teoria? Co jeśli każdy znajduje swoje własne Niebo tutaj, na Ziemi. Swoją własną odmianę nieskończoności i szczęścia, jedno miejsce, jeden moment, kiedy spokój jest w każdym zakończeniu nerwowym naszego ciała. A później, po śmierci, po wypuszczeniu ostatniego oddechu, znajdujemy się właśnie tam, Niebie, które naleźliśmy za życia. 

Nastya Kashnikov - dziewczyna, która nie mówi. Osiemnastolatka, która ma zniszczoną rękę. Nastolatka, która umarła. Przeprowadza się do ciotki Margot i zapisuje do nowej szkoły, gdzie jest sensacją. Ona tego nie chce; jedyne, czego pragnie to przetrwać wszystkie lekcje i pójść pobiegać. Biegać z całych sił, uciekać od tego, co ją zniszczyło. Uderzać stopami w ziemię tak mocno, jakby to była twarz jej mordercy. Pewnej nocy podczas biegu, gubi się. A jedynym światłem w okolicy, jest lampa oświetlająca garaż. Miejsce, które zna. Miejsce, które pamięta. Była tu.

Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Z prostej przyczyny - recenzje i opis straszliwie mnie przyciągnęły. Oceny wystawiane tej książce są naprawdę wysokie, a słowa, jakimi jest opisana, zapowiadają wspaniałą lekturę. Zatem nie mogłam sobie jej odmówić. Zaczynając "Morze spokoju" miałam ogromne oczekiwania. Czy pani Katja je spełniła?

W mojej ocenie dobre wydaje się to, iż pisarka donikąd się nie spieszyła. Miała pomysł, postacie, morze spokoju i powoli spisywała to wszystko na kartki papieru. Powoli od podstaw tworzyła świat, byśmy mogli go w pełni zasmakować, poczuć. Żyć w nim. Przez pierwsze strony powieści nie towarzyszą nam żadne zwroty akcji ani zaskakujące momenty, tylko tajemnica i powolne odnajdywanie opisanego kawałka wszechświata. Pomimo tej powolności, nie poczułam choćby najmniejszej monotonii. W ciszy i skupieniu czytałam historię niejakiej Natyi, poznając ją i próbując zrozumieć przez co przeszła. Jej osoba i przeszłość są tak niesamowicie tajemnicze i intrygujące, że czytelnik nie może przestać snuć własnych domysłów względem tego, co się wydarzyło, że dziewczyna umarła. 

Podobnie było z wątkiem miłosnym - zdecydowanie jeden z najlepiej wykreowanych, jakie miałam okazję czytać. Budził się stopniowo, krok po kroku. Okazał się wspinaczką na wysoką górę - potrzebował czasu i wysiłku, ze strony postaci, jak i pisarki. Autorka włożyła w niego całe serce; skupiła się na detalach, uczuciach, prawdziwości. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co stworzyła. Nie zobaczyłam w tym ani grama sztuczności! To, jak młodzi się poznawali, jak na siebie patrzyli, jak nieudolnie próbowali oderwać wzrok i wykonać jakiś gest - to można nazwać geniuszem. 

Z czasem historia wciąga tak bardzo, że zapominasz o wszystkim, naprawdę! Czytałam i czytałam, nie mogąc odłożyć książki na bok. I właśnie w takich chwilach - gdy nic mnie nie interesuje, poza światem, w którym w tym momencie znajduje się mój umysł - rozumiem dlaczego kocham czytać. "Morze spokoju" przypomniało mi, jak cudowne może być czytanie, jak pięknie jest zarwać noc i poranek, by w pełni poznać fabułę, ostatnią kartkę powieści.

Portret psychologiczny postaci - Nastyi, Josha, Drew - w pełni mnie zauroczył! Opisany, wykreowany i stworzony od a do z. W pewnym sensie skomplikowany, owiany tajemnicą i prawdziwym bólem, nie tym papierowym zarysem cierpienia, ale prawdziwym, rzeczywistym, tym, co ma miejsce w życiu i dotrze do czytelnika z mocą. Nastya to osoba, którą bardzo polubiłam, szanowałam i próbowałam zrozumieć jej wybory. Obdarzyłam ją milczącą sympatią. Podobnie było z Joshem, z którym nietrudno było mi się utożsamić z jakiegoś powodu, go rozumiałam najbardziej, co sprawiło, że niesamowicie go polubiłam. Żadnego bohatera z tej pozycji nie można nazwać papierowym. Każdy ma duszę.

"Morze spokoju" to świetna pozycja, którą pokochałam już od pierwszych stron. Oczywiście nie obyło się bez mankamentów, gdyż w pewnym momencie poczułam niejaką schematyczność - trwała chwilę, aczkolwiek nie uszła mojej uwadze. Mimo to polecam tę niesamowitą książkę każdemu. Mam nadzieję, że dzięki niej zrozumiecie pewnego dnia, czym jest Wasze Morze Spokoju.

środa, 20 sierpnia 2014

Bloggers reading online #2 - Dar Julii

Ostatnim razem mieliście okazję przeczytać recenzję moją i Emy. Oceniałyśmy Szukając Alaski, która podobało się nam obu, jednak tym razem sprawa przedstawia się trochę inaczej. Dzisiaj przychodzimy do Was z opinią "Daru Julii".

"Słowa, myślę sobie, są takie nieprzewidywalne. Żaden pistolet, miecz, armia ani król nie mogą się mierzyć z potęgą jednego zdania. Miecze mogą ranić i zabijać. Słowa zagnieżdżają się w naszych ciałach i pasożytują w nich jak robactwo. Niesiemy je z sobą w przyszłości, nie mogąc się od nich uwolnić"

Dawne życie Julii, w którym górowały strach, niepewność i nieśmiałość, wypłynęły z niej razem z krwią sączącą się z rany po postrzale. Dziewczyna dostała drugą szansę, której nie zamierza zmarnować, więc bierze się w garść, układa myśli w głowie i szuka drogi do zwycięstwa. Pomaga jej w tym Warner, który zdejmuje swoją maskę bezdusznego potwora, otwierając się przed nią. 

Ema: Rok temu zapoznałam się z "Sekretem Julii", który zdobył moje serce i sprawił, że natychmiast chciałam zapoznać się z tomem trzecim, jednakże przez miniony rok odrobinę mi się zmieniły, przez co moje uczucia względem tej serii także się oziębiły. Nie podchodziłam do "Daru Julii" zbyt pozytywnie i miałam rację, gdyż srodze się na nim zawiodłam.

Ja również czytałam "Sekret Julii" równy rok temu i jestem przekonana, że mój zmysł czytelniczy także uległ jakiejś zmianie, aczkolwiek sięgając po "Daru Julii" byłam bardzo podekscytowana i liczyłam na coś świetnego. W przeciwieństwie do Emy moje oczekiwania zostały spełnione i pokochałam ostatnią część trylogii o Julii. 

Przede wszystkim nie podobała mi się tutaj Julii Ferrars. W moich oczach wydawała się niesamowicie irytująca, dziecinna i upierdliwa. Praktycznie nie było rozdziału, żebym chociaż raz nie miała wątpliwej przyjemności czytania o tym, jak nie może oddychać/chce krzyczeć, ale nie może/czuje się jakby uderzono ją w brzuch/czuje pustkę/pękanie serca/jakby usuwała jej się ziemia spod nóg. Policzyłam (ściśle mówiąc zaczęłam od strony 162) i statystycznie myśli coś takiego, średnio co 9 stron, jak w takim razie ktokolwiek może ją polubić?

Przyznam rację, że Julia nie należy do najciekawszych postaci, jakie zdarzyło mi się poznać. W poprzednich częściach bardzo często również mnie irytowała i wzbudzała we mnie chęć potrząśnięcia sobą. W "Darze Julii" czułam do niej niechęć jedynie przez kilkadziesiąt pierwszych stron, zanim nasza młoda bohaterka odnalazła w sobie siłę i zdolność do walki. Później w końcu zaczęłam darzyć ją wielką sympatią, której nie zniszczyły wszystkie momenty, gdzie opisane były jej skrajne emocje. Szczerze mówiąc z wielką przyjemnością poddawałam się jej uczuciom. 

Chęć potrząśnięcia? Chyba mordu. Ale pomijając to, nie tylko Julia okazała się tutaj mankamentem. W wielkiej mierze przeszkadzała mi także niesamowicie powolna i nieciekawa akcja, która sprawiała, że cały czas ziewałam, a oczy mi się kleiły. Stale powtarzałam, że czegoś nie rozumiem, albo iż nudzę czytając suche kawały Kenjiego, przez co narażałam się na nieustanne syczenie Darii.

Akcja co prawda nie należała do najszybszych i wbijających w fotel, ale to, jak pisarka uwieczniała zmiany w charakterze Julii, jej nowe poglądy na świat i otaczających ją ludzi, bardzo mi się podobało i sprawiło, że nie mogłam oderwać się od "Daru" nawet na minutę. Kenji opowiadał suche żarty? Oszalałaś! To była jedna z najlepszych postaci w tej trylogii, nadawała ona pewną lekkość tej, bądźmy szczerzy, trochę depresyjnej, malowanej w szarych kolorach historii. 

Depresja, o której wspominasz, na szczęście wciągu ostatnich stu stron, została zastąpiona przez jako taką akcje. Główna bohaterka wreszcie przestała myśleć wyłącznie o sobie i zajęła się czymś innym, co wyszło wszystkim na dobre. Muszę przyznać, że ostatnią godzinę lektury czytałam z zainteresowaniem, prawie zapominając o wcześniejszych mękach. 

Ostatnie strony rzeczywiście potrafią wciągnąć i zaskoczyć każdego czytelnika, zmuszając go do maniakalnego przewracania kartek, by jak najszybciej poznać zakończenie, które w tym przypadku mnie zadowoliło. Co prawda nie poczułam tak zwanego "wow", ale osobiście jestem zadowolona z takiego obrotu spraw. 

Wreszcie mogę się z tobą zgodzić - zakończenie zdecydowanie nie było jakieś szczególne, a według mnie nawet beznadziejne, nie wydarzyło się nic, czego nie mogłabym wcześniej przewidzieć. Moim najpozytywniejszym uczuciem po przeczytaniu ostatniego zdania było "nareszcie koniec". Ty jednak musisz sądzić coś innego, gdyż kiedy ja wróciłam już do zwykłych zajęć, ty byłaś zajęta długim tuleniem "Daru". 

Moje tulenie książki uważam za najbardziej słuszne, gdyż "Dar Julii" okazał się świetną pozycją, a sama fabuła niepowtarzalną. Pokochałam słowo pisane pani Mafi i cała trylogia już stoi na jednej z ważniejszych moich półek. Co prawda nie jest ona moją najulubieńszą historią, ale będę ją bardzo miło wspominała. Oceniam 9/10 i polecam każdemu!

Natomiast ja z całą pewnością nie będę wspominała tej serii, a zwłaszcza tego tomu dobrze. Może zostanie do niej jedynie leciutki sentyment ze względu na to, iż "Dotyk Julii" był pierwszą recenzowaną przeze mnie w życiu książką. O ile rzecz jasna nie zostanie on przysłonięty przez sztywność i banalność "Daru". Daję 5/10 - czytacie na własną odpowiedzialność. 

"Słowa są jak ziarno, myślę, szczególnie te zasiane w naszych sercach w młodym wieku. Kiełkują i zapuszczają korzenie w naszych duszach. Dobre słowa rosną dobrze. Kwitną. Wytwarzają pień, który staje się podporą naszego kręgosłupa, podtrzymując nas, kiedy czujemy się słabi, pomagając nam stać mocno na ziemi, kiedy najbardziej potrzebujemy oparcia. Złe słowa źle rosną. Ich pnie są atakowane i niszczone przez choroby. W końcu pustoszeją w środku i zagnieżdżają się w nich potrzeby innych, zajmując miejsce naszych własnych. A my jesteśmy zmuszeni jeść owoce zrodzone z tych słów rosnących w niewoli. Na gałęziach, które poratują nasze ramiona i oplatają nasze szyje, dusząc nas niepostrzeżenie, słowo za słowem." 


niedziela, 17 sierpnia 2014

"Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafón

Możemy być uwięzieni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Żyć w usłyszanych niegdyś słowach, powtarzając je raz po raz, słysząc nieprzerwanie w umyśle. Mogą to być dobre słowa ukochanej osoby, ale też zdania pełne nienawiści, bólu. A my nie wiedząc, że utknęliśmy, wciąż rozkładamy je na czynniki pierwsze, zastanawiamy się kim wtedy byliśmy, by coś takie usłyszeć, powiedzieć, analizujemy tembr głosu, jakim zostały wypowiedziane. Ale są również gorsze więzienia od słów. Możemy utknąć we wspomnieniach cudownych chwil, które nie wrócą, zatrzymać się w nich i żyć nimi, oddychać ich powietrzem. Uwięzieni nie możemy egzystować właściwie w tej chwili, teraz, tutaj. Zakuci łańcuchami do czegoś, co zniknęło, co się nie powtórzy, co nas porwało, powoli umieramy ze smutnym uśmiechem na ustach. Umieramy, nie wiedząc o tym, a ludzie naokoło obserwują, jak trupie już oczy cienia człowieka, nieruchomo wpatrzone w przeszłość, tęsknią do niej, nie szukając drogi wyjścia. 

"Są więzienia gorsze od słów"

Ojciec Daniela, człowiek uwięziony w przeszłości, w której jego ukochana żona jeszcze oddychała, zaprowadza syna na Cmentarz Zapomnianych Książek i każe wybrać mu jedną, którą zaadoptuje, którą będzie się opiekował do końca swych dni. Młody Daniel wybiera dzieło Caraxa - Cień wiatru. Zakochuje się w mrocznej historii i jego fascynację wzbudza autor pełnych bólu słów. Nastoletni już Daniel poświęca się zagadce, jaką okazuje się życie Juliana Caraxa, w międzyczasie dając się ponieść pierwszym namiętnością, nienawiścią, poczuciom win. 

Sięgając po "Cień wiatru" nie wiedziałam, czego się spodziewać. Niemniej w wielu recenzjach czytałam o geniuszu pana Carlosa i chciałam poczuć go na własnej skórze. Zawiodłam się, niestety. I bądźcie pewni, że "genialne" to nie słowo, które pojawi się w dalszej recenzji, gdy będę relacjonować wykonanie oraz moje odczucia względem powieści. 

"Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie."

Początek, a mianowicie pierwsze rozdziały, zaczynały się dość obiecująco - Cmentarz Zapomnianych Książek, adopcja jednej powieści, historia okryta tajemnicą, pasja z jaką bohaterowie mówili o książkach; gdyby dobrze to pociągnąć powstałaby naprawdę niesamowita historia. Jednak po dobrym początku, pisarz zaczął niszczyć potencjał powieści, pisząc rozwlekające rozdziały, które nużyły i budziły chęć odłożenia książki na bok. Przez co najmniej połowę historii, parłam do przodu jak mucha w smole - ociężale i mozolnie. Nie ciekawiło mnie, co wydarzy się dalej, co rusz przecierałam oczy z pragnieniem, aby dzieło hiszpańskiego pisarza dobiegło końca, albo chociaż zmieniło obrót wydarzeń na bardziej interesujący. 

Moje modły zostały wysłuchane dopiero sto pięćdziesiąt stron przed końcem opowieści o Danielu i Julianie. Rozwiązywanie zagadki, która wcześniej ani trochę mnie nie ciekawiła, wciągnęło mnie na tyle, że straciłam rachubę czasu i zachłannie pochłaniałam strony, snując nawet własne przypuszczenia. Gdy wszystko zaczęło układać się w logiczną całość, obudził się we mnie nawet podziw względem wyobraźni i pomysłu autora, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, iż jedna czwarta powieści, która okazała się naprawdę dobra, zrekompensowała męczące i nużące strony, mające wcześniej miejsce.

"Przeznaczenie zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo sprzedawcą lodów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć."

W przeciwieństwie do wielu osób ja nie poczułam magii Barcelony, jej klimatu, tych wszystkich namiętności, oszustw i morderstw. Nie trafiło to do mnie, niestety. Nie wiem, czy zależy to od stylu autora, który swą złożonością nie znalazł ze mną więzi, czy po prostu czytałam tę powieść w złym momencie mojego życia, albo po prostu - to nie moja bajka. Nie wiem, ale żałuję, chciałabym dać się porwać tej fabule, poczuć to, o czym tak wiele czytałam w recenzjach. Nie było mi to dane jednak.

Co do postaci - tutaj sprawa wygląda znacznie lepiej. Poza Danielem. Gdyż ten młodzieniec swoim tchórzostwem, nieśmiałością i udawaną odwagą, częstymi łzami, którego pochodzenia sam nie rozumiał, nie zdobył mojej sympatii. Co innego Fermin - przyjaciel głównego bohatera, dawny bezdomny, mający za sobą bolesną i smutną przeszłość. Swoją lekkością, żartem, wygadaniem i mądrościami życiowymi, potrafił rozbawić czytelnika i nadać książce odrobinę ciekawości, której ona zdecydowanie potrzebowała. Fumero, ojciec Daniela, Klara, Barceló, Nuria oraz diabeł to dobrze nakreślone, żywe postacie, którzy ciekawią czytelnika swoją duszą.

"Czas, im bardziej jest pusty, tym szybciej płynie."

"Cień wiatru" to dobra, aczkolwiek zdecydowanie niegenialna powieść, o której słyszy się wiele dobrego. Mnie ona nie porwała i nie nazwę jej "geniuszem", jak niektórzy z mojego otoczenia zwykli nazywać. Wątpię również, czy sięgnę po kontynuację. Zakończę chyba przygodę z Zafónem na jednej jego książce, mając wystarczająco dobre wspomnienia. Ale kto wie, może pewnego dnia, klimat Barcelony uderzy mnie z większym impetem i dojrzę niesamowitość tej powieści, o której piszą? 

"Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia."

wtorek, 12 sierpnia 2014

Wspólne szukanie Alaski z Emą

Rok temu wraz z Emą wpadłyśmy na genialny pomysł wspólnego czytania przez skype. Wówczas padło na książkę autorstwa Johna Greena "Papierowe miasta", wtedy postanowiłyśmy, iż wszystkie jego kolejne dzieła także będziemy czytać razem. Gdy obie zdobyłyśmy "Szukając Alaski" bezzwłocznie uruchomiłyśmy komputery i rozpoczęłyśmy wspólną przygodę z Kluchą, Pułkownikiem, Takumim i Alaską.

Wiecie, jak to jest nie mieć przyjaciół? Miles wie aż za dobrze. Jego życie towarzyskie zdecydowanie nie przedstawia się w najcieplejszych barwach. Wszystko zmienia się, gdy chłopak rozpoczyna naukę w Culver Creek, gdzie do jego codzienności wkraczają przyjaciele i pierwsza w życiu fascynacja kobietą w tym wypadku Alaską. 

Po przeczytaniu "Papierowych miast", które okazały się sukcesem i zachwyciły nas obie, bardzo dużo oczekiwaliśmy względem niedawno wydanej powieści Greena. 

Ema: Jednakże autor nie zaciekawił nas swoją historią od samego początku. Na pierwszych stronach ciężko było nam się skupić, przez co nie miałyśmy pojęcia, o czym aktualnie czytamy. Świadczy to o tym, iż nie włożył całego serca w rozpoczęcie, zachowując siły na dalszą część...

... która okazała się nastąpić niebywale szybko, wciągając nas w perypetie uczniów Culver Creek i sprawiając, że zżyłyśmy się z nimi, a podczas każdego ich Numeru, miałyśmy wrażenie jakbyśmy z iskrami w oczach pomagały im je realizować. Niejednokrotnie genialny humor Johna rozbawiał nas do łez.

Zwłaszcza mnie, kiedy podczas pewnego meczu koszykówki, śmiałam się tak, że musiałam wyłączyć kamerę, aby w spokoju i bez niepotrzebnych, kompromitujących mnie screenów, móc oddać się atakowi niekontrolowanego chichotu. 

Najbardziej magiczne okazało się to, iż obie wybuchałyśmy zgranym śmiechem w tych samych momentach jednocześnie komplementując Greenowski dowcip. Czasami jednak bywało to trudne, gdyż byłam pół zdania przed Emcią i gdy chciałam z nią omówić rzeczony żart, ona zaczynała na mnie krzyczeć, że jej spoileruje. Natomiast kiedy role się odwracały i Ema przyśpieszała tempo, wówczas bezceremonialnie częstowała mnie porządnym spoilerem. 

Bez przesady, wielu rzeczy można się tu było samemu domyślić, jak choćby zakończenia, które odgadłam na 54 stronie i przez to miałam do siebie mocne pretensje, choć nie aż tak mocne, jak ty do swojej spoilerowiczki. 

Taak, niestety przed rozpoczęciem Alaski pewna osoba zdradziła mi jej finał. 

Wracając do tematu. warto wspomnieć jeszcze o przemyśleniach do których zmusza czytelnika jak zwykle Green. Porusza on naprawdę wiele ważnych tematów, zupełnie innych niż uprzednio. Tym razem nie padło na śmierć, zapomnienie czy maski, lecz cierpienie i  Wielkie Być Może. Podczas czytania właściwie więcej dyskutowałyśmy na temat naszych refleksji, rozpoczynających się na religii a kończyły na wyjściu z labiryntu niż czytałyśmy.

W gruncie rzeczy za każdym razem, gdy wciągałam się w wir fabuły i spijałam każde słowo pisarza, Ema atakowała mnie swoimi przemyśleniami, zmuszając do oderwania oczu od kartek powieści i rozpoczęcia półgodzinnej filozoficznej pogadanki, która pomimo obopólnych starań zwykle nie kończyła się porozumie, gdyż każda z nas miała całkowicie odmienne zdanie. Poza tym przyznam, że bohaterzy okazali się świetnie wykreowani, posiadali drugie, ciekawe dno, aczkolwiek rozczarowałam się Milesem, gdyż wydał mi się całkowicie bezosobowy, przez co nie poczułam z nim żadnej więzi. 

Ja do Milesa nic nie mam, ale nie był też w przeciwieństwie do Alaski moją ulubioną postacią w tej powieści. 
Książka ogółem okazała się świetna, jednakże liczyłyśmy na zakończenie z większą pompą - to, które zaserwował nam Green trochę nas rozczarowało, ale nie zdołało osłabić naszego zachwytu nad "Szukając Alaski". Według mnie jest ona zdecydowanie lepsza niż "Gwiazd naszych wina" (zabijcie mnie), ale nie aż tak dobra jak "Papierowe miasta". Najnowsze dzieło Greena oceniam 9/10 i polecam je wszystkim. Jestem również pewna, że "19 razy Katherine" przeczytam wraz z Darią.

Moim zdaniem "Szukając Alaski" również nie pobiło "Papierowych miast", aczkolwiek w pewnym stopniu nie dorównuje także "Gwiazd naszych wina", gdyż nie wzbudziła we mnie zbyt wielu skrajnych emocji. Mimo wszystko polecam zważywszy na filozoficzne zagrania pisarza i fenomenalny humor. Oceniam 8/10.

"Wyobrażanie sobie przyszłości to rodzaj beznadziejnej tęsknoty."

czwartek, 7 sierpnia 2014

"Jeśli zostanę" - Gayle Forman

Zastanawialiście się kiedyś nad drugą szansą? Nie chodzi tutaj o drugą szansę w miłości, przyjaźni czy egzaminie. Chodzi o podjęcie samodzielnej decyzji o tym, czy chcę żyć. Przyznajmy, że nikt nas nie pytał o zdanie w tej sprawie. Dokonano nas przed faktem dokonanym - będziesz żyć i koniec. W kulminacyjnej chwili nikt nie podszedł do nas i zadał pytanie "Chcesz mieć życie na Ziemi?", nie mieliśmy zatem chwili by rozważyć wszystkie za i przeciw. Ale wyobraź sobie, że teraz, po tym wszystkim, co przeżyłaś masz szansę podjęcia decyzji. Po tych wszystkich złych, bolesnych, smutnych chwilach, które miały miejsce w Twoim życiu, po tym śmiechu, radości i emocjach masz szansę stanąć z boku, ujrzeć siebie, ujrzeć to, co przeżyłaś, pomyśleć o przyszłości i podjąć decyzję. Żyć pomimo bólu i łez, radości i śmiechu, śmierci i narodzin, które z pewnością pewnego dnia zawitają w Twoim życiu, czy pozwolić sobie zasnąć na zawsze, zostać owianym ciemnością, bez bólu, wspomnień, ale także bez radości. Masz szansę. Decydujesz się zostać?

Mia nie wyróżnia się niczym - nie uczy się fenomenalnie, nie jest najpiękniejsza i najzgrabniejsza ze szkoły, nie jest w paczce najbardziej popularnych. Jedyne co ją wyróżnia to miłość do muzyki klasycznej i wiolonczeli. I może to właśnie sposób w jaki gra, w jaki oddaje się muzyce, Adam zwrócił na nią uwagę. Ta zwykła, siedemnastoletnia dziewczyna, posiadająca wspaniałą rodzinę i cudownego chłopaka, dziewczyna, która stara się, by przyjęli ją do Julliard, ma wypadek. Na miejscu giną jej rodzice, a ona i brat przewożeni są do szpitala. Tej zwykłej dziewczynie, przyszło patrzeć na wszystko z boku, będąc poza ciałem. I należy  do niej podjęcie decyzji. Czy chce zostać i żyć jako sierota, czy odejść, dołączając do martwej rodziny, unoszącej się gdzieś tam, w nicości.

Zapewne słyszeliście o tej książce, a jeśli nie o wersji papierowej to o premierze filmu na jej podstawie. Z tego miejsca chciałabym pogratulować polskim dystrybutorom, którzy zdecydowali się zmienić nazwę filmu na "Zostań, jeśli kochasz". Osobiście sądzę, że to niewypał. Ale dlaczego zdecydowałam się przeczytać tę książkę? Ano właśnie zapowiedź ekranizacji bardzo mnie zaciekawiła i chciałam się upewnić, czy "Jeśli zostanę" jest godne bycia na wielkim ekranie.

Sam pomysł mogę zaliczyć, jako ciekawy i wciągający, a zarazem dość trudny. Poruszanie tematu, jakim jest wypadek, w którym ginie cała rodzina nastolatki, i kiedy ona ma do podjęcia najcięższą decyzję jej życia, nie należy do czegoś, co pisarze lubią rozkładać na części pierwsze, przelewając na papier wszystkie obawy, strach, rozważania i ból. Pani Gayle spisał się w tym na medal, w intrygujący sposób pokazując sytuację oczami dopiero co osieroconej Mii. Jej skołowanie, niemożliwe do pojęcia chwile, które właśnie mają miejsce, nierealność całej sytuacji - bo dziewczyna w jednej chwili ma pełną cudowną rodzinę, a w drugiej zostaje sama - to coś, co czyta się z prawdziwym przejęciem. Chwile uświadamiania sobie, co tak naprawdę się wydarzyło i moment, w którym czytelnik stawia się w sytuacji siedemnastolatki, czując, co ona czuje, ściskają za gardło. Im dalej w las, tym częściej towarzyszy nam rozbiegany wzrok, spijający pełne bólu i rozpaczy rozdziały, zmuszając do wzruszenia. Co prawda nie zdarzyło mi się płakać rzewnymi łzami podczas czytania, ale niejednokrotnie zwilgotniały mi oczy i musiałam wziąć głębszy oddech. To świadczy o umiejętnościach pisarskich i potencjale historii.

Bohaterzy są naprawdę bardzo dobrze wykreowani. Zakochałam się w rodzicach Mii i ich przyjaciołach muzykach - wyróżniają się oni bowiem charakterystycznością i czytanie każdego ich dialogu można nazwać najczystszą przyjemnością. Z kolei Mia i Adam to najzwyczajniejsi nastolatkowie, tacy jak ja i Ty. Dlatego z łatwością zaczęłam darzyć ich sympatią.

Coś, co niesamowicie mi się spodobało, to relacje, jakie opisane są w książce, wszystkie uczucia, emocje oraz ciepło, jakie otrzymywała Mia od dziadków, rodziców i przyjaciół we wspomnieniach oraz na łóżku szpitalnym. Były one niezwykle prawdziwe i poruszające. Natomiast we wspomnieniach Mii i podczas jej rozważań, czy zostać na tym świecie, czy też pozwolić sobie odejść, pisarka bardzo dobrze się wczuł w licealistkę. Postawiła się na miejscu nastoletniej dziewczyny; jej tokiem myślenia zastanawiając się, czy warto obudzić się, jako sierota.

"Jeśli zostanę" jest krótką, acz wartą zapoznania się pozycją. Kalkulowanie, czy warto żyć, mimo bólu, osierocenia i strachu przed samotnością nie należy do najlżejszych tematów, które z chęcią się czyta. Jednak naprawdę warto - postawisz się w sytuacji Mii i czysto hipotetycznie zadecydujesz, czy na jej miejscu byś został. Dzieło Forman to wzruszająca, ściskająca za gardło pozycja, którą zdecydowanie polecam. Choć przyznam, podjęłabym zupełnie inną decyzję niż Mia. A Ty? Zostałbyś?

"Czasem człowiek dokonuje w życiu wyboru, a czasem to wybor stwarza człowieka."

środa, 6 sierpnia 2014

My first book tag!

Hej, dzisiaj na tapetę wchodzi My first book tag, do którego daaawno temu nominowała mnie Amelia, za co bardzo dziękuję! Trochę minęło nim zebrałam się na udzielenie odpowiedzi na piętnaście pytań podanych w tagu, ale w końcu się udało! Zostawiam Was z informacjami, dotyczącymi moich pierwszy książkowych razy ;)

1. Pierwsza lektura.

To było tak dawno, że kompletnie nie pamiętam! A szczerze mówiąc, niegdyś nie znosiłam czytać lektur. Dla małej Darii z podstawówki czytanie czegokolwiek okazywało się ogromną mordęgą. Nie znosiłam książek, opowiastek ani niczego co z czytaniem się wiązało. Chociaż, chwila, wydaje mi się, że męczyłam się z Pinokiem z drugiej/trzeciej klasie podstawówki. Doczytałam do setnej strony, co i tak było niezłym wyczynem.

2. Pierwsza książka, którą pokochałam.

Hm, tak naprawdę to wiele książek uwielbiam, ale ta, która została okrzyknięta mianem najukochańszej, to zdecydowanie Baśniarz! Czytałam go dość niedawno, ale to chyba pierwsza pozycja, którą zaczęłam darzyć największą i najszczerszą miłością! Do dziś historia Anny i Abla plasuje się jako top 1 w moim sercu.

3. Pierwsza książka, którą znienawidziłam.

Tutaj nie zastanawiałam się ani chwili - Życie to iluzja Tomasz Karandysz. Podczas czytania byłam straszliwie zirytowana wymyśloną historią. Każdy kolejny rozdział okazywał się cierpieniem dla mojego czytelniczego umysłu. Doszło nawet do tego, że rzuciłam książką o podłogę... Nie polecam, oj nie, w życiu.

4. Pierwsza książka, którą sama kupiłam.

Moja pamięć, jest dość kiepska. Tak więc, nie bardzo pamiętam, jaką książkę kupiłam sobie sama. Hm, aczkolwiek obstawiałabym którąś część z sagi Szeptem.

5. Pierwsza książka, którą pożyczyłam. 

Komuś? Chyba Anioł Dorotei de Spirito. Koleżanka stwierdziła, że ma ochotę coś przeczytać, a że ja mam swoją własną bibliotekę w domu, wparowała do mnie. Pamiętam, że bardzo podobała jej się ta książka. Natomiast pierwsza pozycja, którą ja pożyczyłam od kogoś to Igrzyska śmierci. 

6. Pierwsza książka, którą sprzedałam.

Nie sprzedaję książek, ale wymieniam się nimi. Zatem pierwsza pozycja, którą wymieniłam to Pomiędzy Tary Hudson. Niestety okazała się ta wymiana bardzo felerną, ponieważ poczta zagubiła powieść, która miała zasilić moją półkę - Kiedy byłeś mój.

7. Pierwsza książka, którą zrecenzowałam.

Anioł L.A. Weatherly - recenzja książki, dzięki której pokochałam czytanie, zatem to od niej wszystko się zaczęło. Przez nią zaczęłam tworzyć swoją własną biblioteczkę, znalazłam cudowne hobby i postanowiłam założyć bloga.

8. Pierwsza nieskończona książka.

Jak się domyślacie Życie to iluzja. Kilkadziesiąt stron przed końcem stwierdziłam, że nie jestem dość silna, by dotrwać do końca i po prostu zamknęłam książkę i omijałam ją wzrokiem, gdy leżała na mojej półce do czasu, gdy całkowicie się jej pozbyłam oddając na wymianę.

9. Pierwsza książka, która doprowadziła mnie do łez.

To przygody Willow i Aleksa z Anioła L.A. Weatherly doprowadziły mnie do pierwszych, prawdziwych łez podczas czytania. Cudowne uczucie <3

10. Pierwsza książka, której ekranizację obejrzałam.

Obejrzałam wszystkie części Harry'ego Pottera, ale (wstyd się przyznać) nie czytałam żadnej papierowej wersji przygód młodego czarodzieja - kiedyś to nadrobię, obiecuję! Także sądzę, że to Zmierzch. Najpierw przeczytałam o Belli i Edwardzie, a następnie obejrzałam film, który tamtego dnia, a było to dość dawno, bardzo mi się podobał.

11. Pierwsza seria, którą przeczytałam.

Mowa tutaj o Szeptem. Na każdą kolejną część tej sagi czekałam z utęsknieniem - dzieło pani Fitzpatrcik całkowicie mnie pochłonęło i zyskało ogromną część mojej sympatii. 

12. Pierwsza książka, którą pamiętam z dzieciństwa.

No cóż, chyba to był Pinokio. Albo jednak króciutki Kopciuszek, gdy po pokochaniu tej historii po obejrzeniu bajki, mama myśląc, że polubię czytanie, dała mi papierową wersję. Ale nie mam bladego pojęcia, czy poświęciłam treści taką samą uwagę, jak podziwianiu okładki... 

13. Pierwsza książka, na której wydanie czekałam.

Mowa tutaj o Finale zwieńczającej części sagi Szeptem. Odliczałam do miesiąca listopad 2012r. (taak, to pamiętam jakimś cudem) i od razu po premierze poleciałam do księgarni, by ją nabyć.

14. Pierwsza książka, do której świata chciałabym się przenieść.

Dłużej się nad tym zastanawiając, wydaje mi się, że był to świat przedstawiony w Skrzydłach Laurel, który stał na równi z chęcią życia w rzeczywistości z Domu Nocy

15. Pierwsza książka, która spowodowała, że zakochałam się w czytaniu.

Wspomniana już wyżej powieść L.A. Weatherly Anioł. Dwunastoletnia dziewczynka, którą byłam, oddała tej pozycji całe, wtedy niedoświadczone czytelniczo serce. Sięgnęłam po tę pozycję całkowicie przypadkiem, bodajże po jakieś rekomendacji w czasopiśmie. Nie przyciągnął mnie do niej opis, ani (przede wszystkim w tym przypadku) okładka. Właśnie zdałam sobie sprawę, jak wiele zawdzięczam tej gazecie...

Tak więc doszliśmy do końca. Mam nadzieję, że nie zanudziły Was moje odpowiedzi. Ciekawa jestem Waszych! Nie będę nikogo nominowała tym razem, ale przyłączajcie się do zabawy, śmiało!

Uściski,
Daria ;)

niedziela, 3 sierpnia 2014

"Piąta fala" - Rick Yancey

Wszyscy składamy obietnice, prawda? Obiecujemy wiele rzeczy: tak, pójdę tam z tobą, nie, na pewno tego nie zrobię, masz moje słowoprzypilnuję jejwrócę po ciebie, nikomu nie powiem. Niestety wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że przysięgając coś komu, mamy zaufanie tej osoby. Ludzie rzucają obietnice na wiatr tak, zmienię się, przysięgam, to ostatni raz. Zapewnią nas, odejdą z ulgą, że uwierzyliśmy i co dalej? Nic. Robią, co wcześniej, żyją, jak kiedyś, nie pamiętając o ciężarze obietnicy, która spoczywa na ich barkach. A pewna osoba wciąż wierzy, ufa, że słowa, które wypowiedziałeś są prawdziwe, dotrzymasz ich. Gdy tego nie robisz, burzysz zaufanie, najtrudniejszy do wybudowania mur. Jedną głupotą, jednym słowem, jedną niedotrzymaną obietnicą. I nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ktoś ufa Twoim słowom, że ma to dla niego ogromne znaczenie. A gdy zobaczysz do czego doszło, gdy uderzy to w Ciebie potężną falą, następnym razem zrobisz wszystko, by spełnić swoje słowa.

"A w świecie bez zaufania znika również nadzieja."

Pierwsza fala: ciemność. Druga fala: powódź. Trzecia fala: zaraza. Czwarta fala: uciszacze. Po ostatniej fali ludzkość została niemal całkowicie zniszczona. Na ulicach leżą trupy, niektóre już rozkładające się, inne świeże. Cassie Sullivan sądzi, że jest ostatnią osobą na Ziemi. Ukrywa się w lasach - tylko ona i jej karabin. Walczy, by przetrwać, walczy, by nie dać się zabić żadnemu uciszaczowi. Walczy, aby dotrzymać obietnicy złożonej bratu - Przyjadę po ciebie. Obiecuję. W czasie, gdy szesnastolatka przeżywa piekło, ukrywając się przed Przybyszami, kilkadziesiąt kilometrów od niej młodzi ludzie są szkoleni na żołnierzy, by ratować to, co zostało ze świata. Wśród nich jest osiemnastolatek, robi wszystko, by przetrwać treningi, potem, by nie dać się zabić na służbie. Ziemia już nie jest bezpiecznym miejscem - to może być jej ostatnia wojna, ostatnia walka, ostatnie być, albo nie być. A skoro tak jest, to oni, ostatni ludzie na tej Ziemi są polem bitwy.

"Z zabijaniem tak już jest, że dopóki się tego nie zrobi, nigdy nie można mieć pewności, czy jest się do tego zdolnym."

Czemu sięgnęłam po powieść Ricka Yancey'a? W głównej mierze skłoniły mnie do tego wychwalające pod niebiosa recenzje; w niemal każdej czytelnicy opisywali ją mianem "świetnej" oraz "cudownej". Także miałam bardzo spore wymagania co do niej. Moja pierwsza myśl po skończeniu czytania: jak ja mogłam pozwolić tej pozycji tyle czekać?! Bo dzieło Ricka stało nietknięte na półce niemal pół roku! Ale po kolei.

Przyznam, że pierwsze, co mnie urzekło w "Piątej fali" to pomysł, który okazał się naprawdę ciekawy, wciągający i ośmielę się stwierdzić - jeden z lepszych na rynku literackim. A jego wykonanie? Wręcz fenomenalne. Na początku książki pisarz intrygująco i bez nużenia opowiada, jak to się zaczęło, pokazuje pierwsze fale, z wprawą i emocjami opowiada oczami Cassie, jak zgasły światła, jak ujrzeli statek matki, jak usłyszeli pierwsze strzały, jak zobaczyli pierwsze trupy, jak zaraza sprowadzona przez Przybyszy zaczęła zabijać. Choć w pierwszych rozdziałach dialogów jest jak na lekarstwo i opierają się one na zdawaniu relacji, to myśli Cassiopei, jej uwagi i spostrzeżenia nadają wszystkiemu takiej lekkości, że czytanie staje się istną ucztą! Musiałam się zmuszać, by odłożyć na chwilę książkę i sprawdzić dlaczego mój telefon dzwoni po raz trzeci i po co wołają mnie rodzice. Wierzcie mi - raz otworzycie "Piątą falę" i już nie uda Wam się jej zamknąć dopóki nie przekręcicie ostatniej strony. 

"Taka właśnie jest prawda: nawet najbardziej wrażliwa osoba na świecie może się przyzwyczaić do robienia okropnych rzeczy."

Napięcie, emocje, zwroty akcji - to coś, co gwałtownie pojawia się podczas czytania, wbijając nas w fotel, odbierając oddech i każąc jeszcze szybciej i szybciej przerzucać strony, dowiedzieć się, co będzie dalej, jaka jest tajemnica, kto kłamie, komu nie można ufać. A prawda jest taka, że słowa "nie ufaj nikomu", są jak najbardziej słuszne w nowym świecie. Pisarz zdecydowanie wiedział, co robi, tworząc swoją historię. Miał zaplanowany każdy szczegół już od samego początku. Zbijał z tropu nas i swoich bohaterów z szatańskim uśmiechem na twarzy, aby w kolejnym rozdziale zaskoczyć nas tak bardzo, że otwieramy usta w niemym szoku. Tak, podczas czytania zdarzało mi się rozszerzać oczy, albo wyrzucić z siebie na głos okrzyk zdziwienia/zadowolenia. 

Jedyna rzecz, która obudziła sekundę mojej wątpliwości to uczucie pomiędzy Evanem a Cassie - pojawiło się jakby znikąd. Obudziło się szybko, nagle, zaczęło płonąć z chwili na chwilę. Możliwe, że jest to normalne w czasie, gdy przeżyłaś miesiące samotności, sądząc, że jesteś jedynym człowiekiem na Ziemi, a wszyscy twoi bliscy zginęli. Nie powinnam winić bohaterów - po latach głodowania każdy rzuciłby się na świeżą bułkę. Także wybaczę im te szybkie i gwałtowne uczucie. Ponadto moje wahanie co do genialności pozycji zbudziła lekko irracjonalność chwili, gdy dziewczyna pakowała się w dalszą podróż. Wzięła misia, dezodorant, szampon, stare książki, ale nie spakowała namiotu. Chyba na jej miejscu zrezygnowałabym z czystości na rzecz schronienia na noc.

"Niektórych rzeczy nie da się zostawić za sobą. Nie można się z nimi pogodzić. Stają się częścią ciebie."

Bohaterzy są wręcz genialnie wykreowani! Każdy, wierzcie mi, jest charakterystyczny, zapadający w pamięć, godny uwagi. Cassie - szesnastolatka, uparta, bystra, cwana, gwałtowna, wiedząca, że nie wolno jej nikomu ufać i że musi walczyć, by spełnić obietnicę brata. Evan - spokojny, lekko zagubiony, dyplomatyczny, zakochany, ukrywający prawdę na rzecz dobra. Ben - była gwiazda szkoły zmieniona w silnego, dobrego, mądrego żołnierza, odkrywającego kłamstwo, toczące się wokół niego. Kiepski strzelec, nie umiejący grać  w szachy. Sammy, Vosh, Ringer i Filiżanka to również postacie, które choć drugoplanowe zapadły w pamięć i wzbudziły uczucia. 

"Piąta fala" to nie tylko świetna książka z gatunku sci-fi opowiadająca o Przybyszach z kosmosu w ogromnie wciągający i zapierający dech w piersiach sposób, ale także powieść, która opowiada o sile jednostek, obietnicach, miłości, strachu, samotności, walce o przetrwanie i wytrzymałości ludzkiej. Tak, jestem kolejnym czytelnikiem, który dziele Yancey'a nadaje miano świetnej, niepowtarzalnej pozycji. Polecam, naprawdę polecam!

"Żeby przetrwać, trzeba znaleźć coś, dla czego warto umrzeć."

piątek, 1 sierpnia 2014

"Coś do stracenia" - Cora Carmack

Informacja, że mamy jedno życie, jest powszechnie znana. Także wypadałoby przeżyć je, jak najlepiej, tak, by mieć, co wspominać na łożu śmierci. Jako starsza osoba spojrzeć w przeszłość, sięgnąć garścią do wspomnień i z uśmiechem stwierdzić, że lubisz swoje życie. Nie było ono idealne, ale spróbowałeś wszystkiego, czego chciałeś, dałeś się ponieść szaleństwu i posmakować nowości z poczuciem niebezpieczeństwa i podniecenia pulsującymi pod skórą. Nie obeszło się bez łez, krzyków i bólu, ale również nie zabrakło śmiechu, szczęścia i miłości. Tak chyba wygląda najwłaściwiej przebyta egzystencja. Tylko czy wszyscy ludzie są tak szaleni, odważni? Gotowi skosztować wszystkiego, nawet ze świadomością, że może skończyć się to różnie? Niekiedy bólem utraty i powrotem pamięcią do cudownych wspomnień chwil, które nigdy nie wrócą. Niektórzy po prostu wolą nie ryzykować. Przeżyć parędziesiąt lat za własnymi murami, nie narażając się na ból, wstyd, niebezpieczeństwo miłości i przyjaźni. Tylko że chowając się za murami, tak naprawdę nigdy nie poznamy smaku życia. 

Bliss to zwyczajna studentka aktorstwa - dobrze się uczy, w wolnych chwilach wychodzi z przyjaciółmi, by poszaleć w jakimś barze, zastanawia się nad swoją przyszłością i stara się jak najlepiej wypaść na castingach. Jedyne, co jest w niej niezwykłe to nieprzeciętnie analityczny umysł oraz fakt, iż nigdy nie była blisko z mężczyzną. W ostatnim roku college'u ten problem zaczął doskwierać bardziej niż kiedykolwiek, więc postanowiła go zlikwidować. Ubrała się w koronkową koszulkę, obcisłe rybaczki i wybrała się z przyjaciółką na łowy do baru. Gdy załamana i niechętna sądziła, iż nic z tego nie wyjdzie, zobaczyła książkę. Szekspir. To od niego się wszystko zaczęło. Szybka uwaga dziewczyny i zza kartek powieści wyjrzał on - przystojny, pociągający blondyn o powalającym uśmiechu. Zaczęło się od niewinnej rozmowy, a skończyło na już nie takiej niewinnej pozycji w sypialni Bliss. Gdy studentka miała już zniweczyć swój problem raz na zawsze - spanikowała. Uciekła, zagrodziła się murem. Nazajutrz, mając wielką nadzieję, że nigdy więcej nie spotka Garricka, mężczyznę, którego zostawiła w swoim łóżku, los postanawia spłatać jej figla i sprawia, że ów nowo poznany jest jej wykładowcą. 

Gdy tylko ujrzałam zapowiedź tej książki wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I gdybym nie dostała jej od przyjaciółki pewnie w końcu bym się zebrała i ją zakupiła. Niemniej dziękuję za cudowny prezent, bo po przeczytaniu "Coś do stracenia" wiem, że moja wielka chęć na tę pozycję, okazała się w głównej mierze słuszna. 

Dzieła Cory Carmack nie można zakwalifikować do najoryginalniejszej książki tego roku, ba!, nawet ta pozycja nie ośmieliła się stać przy czymś charakterystycznym i niezapomnianym. "Coś do stracenia" zachowuje w sobie sporo schematów tego pokroju romansów - można rzucić ją na stertę obyczajówek o miłości i pozwolić, by zlała się z nimi w jedno. Jednak pomimo sztampowości niektórych momentów, Carmack stworzyła tak wciągającą historię, że nie można się od niej oderwać, dopóki nie pozna się ostatniej strony. Z ręką na sercu muszę przyznać, że historia Bliss i Garricka zainteresowała mnie tak bardzo, że czytałam ją odrętwiała od siedzenia w jeden pozycji i odłożyłam na bok dopiero wtedy, kiedy zaczęły piec mnie oczy. Słowa pisarki skutecznie wepchnęły mnie do świata studentki, pozwalając na zapomnienie o mojej rzeczywistości. A to jest chyba jedna z najważniejszych cech książek - przeniesienie do innego świata, innej historii, zapomnienie o własnej. Niektórym jednak może przeszkadzać sztampowość tej powieści; mnie nie przeszkadzała, ponieważ przygotowałam się na to. Wiem, jak ciężko znaleźć tego typu literaturę, która odzwierciedla się niepowtarzalnością i oryginalnością. Także nie narzekam. 

Uczucie pomiędzy Bliss i Garrickiem było bardzo dobrze opisane. Te pragnienie i chęć porzucenia, ogromna ochota do wpuszczenia za swoje mury, a zarazem nagląca potrzeba odepchnięcia drugiej strony hen daleko. To, co tliło się pomiędzy tym dwojgiem można nazwać miłością i nienawiścią zarazem. Pragnieniem i wstydem. Próba racjonalności i moment postradania zmysłów. Pisarka świetnie oddała na strony papieru to, co łączyło studentkę z młodym wykładowcą. W tym momencie poinformuję jeszcze, iż sceny konsumpcji uczucia młodych, które na okładce zapewniają nutkę erotyzmu, właśnie to dają czytelnikowi. Nie należą one do najdelikatniejszych scen w romansach, które zwykłam czytać, ale są napisane bez budzenia niesmaku.

W pewnej recenzji przeczytałam, że bohaterzy, którzy przypominają nas samych momentalnie tracą naszą sympatię. Wtedy tego nie rozumiałam, bo być może nie trafiałam na podobne charaktery do mojego, albo żaden z nich nie posiadał moich wad, które rzucałyby się w oczy i mi doskwierały. Tutaj było inaczej - niestety Bliss w kilku momentach swoim tokiem rozumowania dziwnie mnie przypominała. Gdy rozważała wszystkie za i przeciw, nie dawała się ponieść, myśląc jedynie rozumem, szukając racjonalności, aż w końcu uciekając, nie zdobyła zbyt wielu pokładów mojej sympatii. Garrick to typowy bożyszcz damskich serc - ten typ bohatera, do którego ślini się połowa czytelniczek. Inteligentny, pociągający, pełen emocji, które skrywa pod maską stoickiego spokoju. Polubiłam go. Natomiast postać, która mnie zaintrygowała to Cade, ale niestety pisarka spędziła trochę mało czasu na bohaterach drugoplanowych, skupiając się na zakochanych. 

"Coś do stracenia" to pozycja lekka, nieambitna i zabawna. Zdecydowanie najlepsza na upalne dni, które właśnie nas witają. Spędziłam przy powieści pani Carmack bardzo przyjemne chwile, poznając mieszane uczucia Bliss oraz jej analityczny umysł. Polecam czytelniczkom, lubiącym niezobowiązujące romanse, wciągające tak bardzo, że świat wokół całkowicie traci znaczenie.

© Created Eternity, AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena